Przyszedł ten moment, w którym jest mi tak dziwnie niebiesko. Mogłabym przytulić się nawet do jeża, ale nie sądzę, żeby z jego strony chęć była taka sama.
U innych kandydatów do przytulenia wciąż widzę i słyszę coś, co nie pozwala mi poprosić o to, o czym marzę. A marzę o cieple, które mnie naładuje i naprawi. O kimś, kto zrobi to bezinteresownie, a nie tak żebym poczuła, że muszę coś zrobić żeby było dobrze.
Póki co zewsząd trafiają do mnie tylko smutki, złości i brak życzliwości. I rośnie we mnie jeszcze większy brak poczucia własnej wartości. I tona wątpliwości co do mojego znaczenia, tego, jak jestem odbierana, tego co mówię i myślę.
Ratunku pomocy brakuje mi pewności i dobrych emocji jak witamin

Chcę magii. Szczególnie jesienią chcę motyli, uśmiechu i pewności. Tymczasem balansuję na linie pomiędzy tym a sobą samą. Śni mi się moje życie i nie ma w nim w ogóle słońca. Budzę się i znowu jestem maszyną, bez uczuć potrzeb i zmartwień. Potem przychodzą wątpliwości. Co mam? Na stałe nie mam nic oprócz siebie. Jak więc dbam o siebie? Poświęcam i dostosowuję. I rzucam się i wiję i płaczę i wyję. A potem siedzę pusta tak jak teraz. I szukam odpowiedzi w tym co umila czas.