Odrodzenie

 A więc to prawda co kiedyś powiedziano: jest czas rodzenia się i czas umierania. Czas szukania i czas tracenia. Czas zachowania i czas wyrzucania. Czas rozdzierania i czas zszywania. 

Prawdą jest też, że każde cierpienie kiedyś przemija. Nawet ono nie trwa wiecznie. I możemy iść dalej przed siebie, od nowa budować, na nowo rozwijać. To, z czego zostały zgliszcza, nawozi naszą ziemię. I można na nowo wyrastać i rodzić pąki. I rozkwitać. 

Wokół mnie wszechobecna wiosna. Pierwsza wiosna, która w żaden sposób nie boli, daje tylko spokój. Śpiew ptaków towarzyszy mi przez cały dzień. Woda w rzece płynie spokojnie.

Wszystko wydaje się takie proste

Jest zwyczajnie. Kiedy dobrze, wspaniale. Kiedy ciężej, odwraca się wzrok. Gryzie się w język. Tłumaczy się i trwa. Chwilę później jest już tak jak dawniej, zgodnie z normą.

I to trwanie w normalności jest sobie w najlepsze kiedy niespodziewanie zachodzi jakaś zmiana. Mała, maleńka, prawie niedostrzegalna. I okazuje się, że nie da się już odwrócić wzroku, przemilczeć, ani wytłumaczyć. Skończyły się już wszystkie dobre słowa. Gesty też stają się towarem deficytowym. 

Nie wiadomo co się stało - przecież gdyby sięgnąć wstecz pamięcią, wszystko co się liczy jest wciąż na miejscu. Jednocześnie gubi się między chybionymi słowami. Umiera w cierpieniu. Miłość. 

I nagle nie ma niczego ciemniejszego na świecie, niż przestrzeń dookoła. Ściany ciągle odbijają słowa, literki jak mikroamunicja przed którą nie sposób uciec. Drobny prostokąt dywanu nie przynosi ukojenia. A przecież tak mocno się na nim skulono.

Nowa rzeczywistość. Z przebłyskami normalności. Długość dźwięku samotności. 


Żegnajcie, lata wspólnych zdjęć. Żegnajcie, długie tygodnie wytężonej pracy. Żegnaj, biała sukienko.

Gdybym umiała zatrzymać czas

Wciąż jeszcze widzę jak w słońcu wyciągam do Ciebie rękę. 

I idziesz, z tą samą powagą, powoli, 

po jednej linii, 

w moją stronę.

Wiatr kołysze drzewa. Świat otoczony zielenią lata, ja, patrząca jak się zbliżasz, 

stukot twoich obcasów na chodniku.

Takie momenty trwają chwię i potem się ukrywają, by jednego dnia na chwilę wynurzyć się z pamięci i bezpowrotnie zniknąć.

Boję się Twojej śmierci.

Boję się, że nie będzie mnie przy Tobie, gdy postanowisz na zawsze odejść. Już teraz widzę, że odsuwasz się pomału, z miesiąca na miesiąc oddając małe fragmenty siebie. 

Trochę oddałaś już swoje słowa.

O Twoim odchodzeniu mówi mi drżenie warg, którego pewnie nie odczuwasz.

Wciąż masz w sobie dużo determinacji, ale widzę, że już mniej chce Ci się życia, dość już samotności, pomogłaś już wychować kolejne pokolenie. 


To był podobny słoneczny dzień. Spędzałam u was może tydzień i zabraliście mnie ze sobą na cmentarz, odwiedzić kogoś z bliskich. Powiedziałaś, że wkrótce i ty będziesz tu leżeć, a mnie przejął mój pierwszy w życiu lęk przed Twoją śmiercią. Ile mogłam mieć lat, sześć? Muszę przyznać, że zapomniałam o nim na chwilę - kilka(naście) lat Twoje życie było dla mnie tak pewne jak moje. Przez pewien czas było nawet bardziej pewne niż moje...

Teraz wrócił. I żyję z nim, oglądając Twoją podróż w nieznane lądy. Łapię każdą chwilę z Tobą. Szkoda, że nie na żywo.