Wciąż jeszcze widzę jak w słońcu wyciągam do Ciebie rękę.
I idziesz, z tą samą powagą, powoli,
po jednej linii,
w moją stronę.
Wiatr kołysze drzewa. Świat otoczony zielenią lata, ja, patrząca jak się zbliżasz,
stukot twoich obcasów na chodniku.
Takie momenty trwają chwię i potem się ukrywają, by jednego dnia na chwilę wynurzyć się z pamięci i bezpowrotnie zniknąć.
Boję się Twojej śmierci.
Boję się, że nie będzie mnie przy Tobie, gdy postanowisz na zawsze odejść. Już teraz widzę, że odsuwasz się pomału, z miesiąca na miesiąc oddając małe fragmenty siebie.
Trochę oddałaś już swoje słowa.
O Twoim odchodzeniu mówi mi drżenie warg, którego pewnie nie odczuwasz.
Wciąż masz w sobie dużo determinacji, ale widzę, że już mniej chce Ci się życia, dość już samotności, pomogłaś już wychować kolejne pokolenie.
To był podobny słoneczny dzień. Spędzałam u was może tydzień i zabraliście mnie ze sobą na cmentarz, odwiedzić kogoś z bliskich. Powiedziałaś, że wkrótce i ty będziesz tu leżeć, a mnie przejął mój pierwszy w życiu lęk przed Twoją śmiercią. Ile mogłam mieć lat, sześć? Muszę przyznać, że zapomniałam o nim na chwilę - kilka(naście) lat Twoje życie było dla mnie tak pewne jak moje. Przez pewien czas było nawet bardziej pewne niż moje...
Teraz wrócił. I żyję z nim, oglądając Twoją podróż w nieznane lądy. Łapię każdą chwilę z Tobą. Szkoda, że nie na żywo.