Są takie dni, w których mam się zupełnie w porządku. Słońce oświetla mi drogi zamiast razić w oczy. Świat jest pełen kolorów, ciepła i dobra, czasem wspaniałości i małych aktów dobroci od ludzi mniej lub bardziej znajomych. To o tych chwilach myślę, kiedy oglądam świat zza szyby.
Ostatnio coraz częściej o nich myślę.
Myślę też o tym, jak choć mimo moich największych starań nigdy dotąd nie udało mi się zdobyć tego, czego pragnęłam najbardziej. I chyba po raz pierwszy w życiu mnie olśniewa: nie można wystarać sobie miłości. Nie można zmniejszać się i wydłużać żeby zapewnić sobie kontynuację czegoś, jeśli tego czegoś od początku nie było. Nie można budować i trwać we wspólnocie, jeśli nigdy nie było równości i wzajemności. Nie można dawać z siebie wszystkiego, wkładać pracy i dokonywać zmian za dwie osoby.
Przyszedł moment, w którym mogę wreszcie obejrzeć się za siebie. Zobaczyć wszystkie chwile, w których pozwoliłam wyjaśnić sobie, że to ja jestem problemem. I te, w których słyszałam, że jest mnie za dużo i w to wierzyłam.
Zmniejszałam się latami, co jest nie lada osiągnięciem, biorąc pod uwagę jak niewiele mnie było już na samym starcie. Jednocześnie budowałam nas, inwestując w naszą drugą połowę. Wszystkie moje myśli, całą moją życzliwość, wszystkie zasoby miłości przeznaczone na nas kierowałam tylko w jedną część nas, tam, gdzie głośno wykrzykiwano potrzeby. Nie przyszło mi do głowy, żeby jakąkolwiek z tej energii dać sobie, bo przecież nie byłam w „nas” sama. I przecież byłam kochana. Myślałam że trwając wytrwale nie pozostanę samotna na środku pokoju.
Nie pomyliłam się: nie zostałam sama w środku. Trafiłam do kąta.
Okazuje się, że znalezienie się w takiej pozycji pozwala na unikalny kąt patrzenia. Nagle wszystkie moje starania i wysiłki mogłam przestać prezentować jako wysiłki dla nas. Te wysiłki były dla ciebie. Moja praca dla ciebie. Moja myśl i piosenka. Wszystkie dla ciebie.
Moje zmniejszanie się w duchu i rośnięcie w ciele dla ciebie. Moje otrząsanie się po zimnych prysznicach twych słów dla ciebie. Moje zaniechane ucieczki dla ciebie. Moje ignorowanie granic i akceptowanie oraz propagowanie braku szacunku do siebie. Wszystkie dla ciebie.
Jednak także stojąc w kącie można zbierać okruszki siebie. Żeby znów budować, ale tym razem nie ciebie. I nie „nas”. Siebie. Robić życzliwe rzeczy dla siebie. Znajdować radość, tworzyć, czarować, piec, przestawiać i dostosowywać dla siebie, ignorując twoje protesty i zniechęcanie.
Ciekawe, że można zrobić wszystkie te rzeczy ale i tak kochać, próbować i bronić twojego imienia.
Wszystko co dla ciebie dobre kiedyś jednak się kończy. Po burzy przychodzi słońce i im bardziej moje wschodzi, tym więcej na ciebie pada cienia. Chciałam wierzyć w ciebie, ale wierzyć już nie mogę.Wiele lat spędziłam wierząc że w tobie mój ratunek i szansa na szczęście. Mój ratunek i moja szansa na szczęście są we mnie.
Już od jakiegoś czasu nie jestem mała. Dużo urosłam, wiele wybaczyłam i daleko zaszłam. I wszystkie te rzeczy zrobiłam pomimo ciebie.
Teraz, kiedy siedzę za szybą i tymczasowo ciężko mi widzieć blaski dnia, czekam. Czekam aż moje poszarpane serce rozerwie się do końca i wykrwawi. Chcę żeby wypłynęło wszystko, co należało do ciebie. Niech pozostanie z niego tylko pusta muszla. Wygotuję i odkażę, nie będzie gotowe na nowe. Niech stoi puste i bezbolesne.
Przynajmniej do chwili, w której przestanę czekać, aż ktoś mnie wreszcie uratuje od towarzyszącej bolesnej samotności. Od drobnych papierowych nacięć niezrozumienia. Od apatii wykorzystania. I od rozpaczy braku miłości.